No, o tyle niezawodny, że przynajmniej mnie nigdy nie zawiódł.
Składa się z pięciu elementów: jednego głównego oraz czterech pomocniczych.
Główny: zawsze „przeciągam się” do 22:00-24:00 czasu lokalnego. Niezależnie od tego, o której godzinie ląduję i nawet wtedy, gdy oznacza to kilkanaście godzin jako zombie. Czasami jest prościej (lot do Stanów), czasami trudniej (lot do Azji czy Australii), ale zawsze działa. Nigdy nie „muli’ mnie dłużej niż dwa dni.
Jak przetrwać tych kilka/kilkanaście godzin? Pomagają składniki pomocnicze.
Pierwszy: spędzam na słońcu tyle czasu, ile jestem w stanie – niechże zegar biologiczny łapie jak najwięcej nowych danych.
Drugi: staram się jak najwięcej ruszać (z niewielką intensywnością). Czas ucieka wtedy nieco szybciej a i senność nie jest tak bardzo odczuwalna.
Trzeci: mikrodrzemki. Ale naprawdę mikro – takie po max piętnaście minut. Zwykle wystarczy mi jednak tych minut pięć czy siedem. Znakomicie resetują system, czasami nawet na kilka godzin.
I wreszcie czwarty składnik: w zaśnięciu pomagam sobie melatoniną. W sumie bardziej „na wszelki wypadek” niż z realnej potrzeby, ale nie zaszkodzi a pomóc może.
Największe błędy zaś (sprawdzone na własnej skórze) to:
– przespać kilka godzin w środku dnia (gdyż potem łapiesz się na tym, że o 4:30 w nocy zliczyłeś/-aś właśnie wszystkie owce Nowej Zelandii i najchętniej wyszedłbyś/wyszłabyś właśnie na rower);
– przesiedzieć kilka godzin w zaciemnionej knajpie, ze wzrokiem martwo utkwionym w ścianie i łącznikiem usta-kolano.
U mnie właśnie pomaga ruszanie się, nie siedzenie w jednym miejscu, zjedzenie czegoś no i oczywiście kawunia 😀