Na początek przypominajka: NIE JESTEM trenerem czy dietetykiem, NIE PISZĘ więc poradnika. Nazwijmy to sobie pamiętnikiem. Dzielę się z Tobą subiektywną opinią i wrażeniami, nie znaczy to jednak, że cokolwiek, co tu przeczytasz będzie miało uniwersalne zastosowanie. Wręcz przeciwnie, sugerowałbym, byś przeprowadził/-a własne badania metodą prób i błędów. Poniższe rozważania traktuj więc proszę jako niezobowiązujące podpowiedzi – daleko im do aksjomatów.
To jak z tym jedzeniem u mnie? Nader prosto, jak się okazuje. Działa jedna, mało skomplikowana maksyma: im bardziej intensywnie, tym częściej. I rzadziej. To znaczy rzadsze. No, mniej gęste.
Czyli ile, co i jak często? To zależy – wszystko wynika poniekąd z bilansu energetycznego oraz typu jazdy. Cel wczesnosezonowego wytopu będzie, z definicji, zgoła odmienny od założeń stawianych sobie przed lipcowymi wyścigami.
Zacznijmy zatem od zimowego i wiosennego pyrkania. Zwykle za jego pomocą zamierzam osiągnąć dwojaki efekt: poprawić wytrzymałość i zrzucić zimową oponę. To zaś oznacza, iż trzeba kręcić na deficycie. Z drugiej jednak strony, nigdy nie jedziemy w stu procentach na sadle – zawsze korzystamy w jakimś stopniu z glikogenu, zawartego w mięśniach i wątrobie. Czyli każda jazda bez podjadania w którymś momencie musi mieć swój spektakularny koniec. Moje badania (czytaj: częste bomby – Śruba i Siwy świadkami) dowiodły, że mam go (glikogenu) na jakieś 2-2,5h bardzo spokojnej jazdy i pewnie na maksymalnie 1h30min-1h45min gonki w trupa. Błędem początkującego było jednak zakładanie, że wystarczy w takim razie zjeść coś po, odpowiednio: 1h50min i 1h15min. To nie tak działa. Napoczętych zasobów glikogenu nie odbudujesz w trakcie jazdy. Jedząc, sprawiasz po prostu, że ubywa go w wolniej. Wyzerujesz stany magazynowe – licz się z murowaną bombą. Cała sztuka polega więc na tym, by prowadzić manewry wyprzedające – przegryzać coś nie wtedy, kiedy poczujemy głód czy osłabienie a wtedy, gdy wydaje się nam, że to w sumie za wcześnie.
Ja sobie to dzielę, mniej więcej, na pół. Zatem: w trakcie długich wiosennych treningów wytrzymałościowych jem co jakieś 1h15min-1h30min – zwykle jest to baton lub kanapka, czyli pokarm w formie „stałej”. W trakcie wysiłku o niskiej intensywności nasz układ trawienny bez problemu sobie z nim poradzi. Oczywiście, w idealnym świecie, podzieliłbym to na trzy części i jadł co dwadzieścia, trzydzieści minut, zgodnie z wszelkimi prawidłami i optymalną strategią. Jestem jednak na nią zbyt leniwy – nie chce mi się tak często sięgać do kieszonki. 😉
Problemem byłoby natomiast trawienie czegokolwiek w trakcie gonki – stąd: im bardziej intensywny wysiłek, tym rzadsza konsystencja przyjmowanego pokarmu (czytaj: faszeruję się żelami energetycznymi). Z mojego „dzielenia na pół” wynika, że powinienem się takim żelem raczyć co 45-50 minut. I dokładnie tak właśnie robię. Wychodzi mi, że to ani za dużo, ani za mało. W sezonie 2017 nigdy, w trakcie ścigania, nie zabrakło mi energii, bomba ni razu na horyzoncie nie zamajaczyła. Jedyny problem, z jakim się spotkałem zdarzał się w trakcie wyścigów, które trwały ponad cztery godziny. Był to dyskomfort w postaci uczucia pustego żołądka. Z tym jednak również poradziłem sobie dość sprawnie – teraz, po prostu, co każde dwa żele wjeżdża baton energetyczny. Nie po to jednak, by jakiejkolwiek energii dostarczyć – raczej po to, by wypełnić żołądek.
Jak się również domyślasz, na ciężki, dwugodzinny trening również zabieram jeden żel, który aplikuję sobie po, mniej więcej, godzinie jazdy. Ot i cały sekret.
Reasumując:
- wyścig – żel energetyczny co 45-50 minut (baton energetyczny co każde dwa żele, jeśli wyścig potrwa co najmniej cztery godziny)
- mocny trening – żel po godzinie
- długi trening wytrzymałościowy – baton/kanapka/ricecake co 1h15min-1h30min
Które marki suplementów polecam? Żadnej konkretnej. Na rynku ich bez liku i pewnie nie istnieje ta jedna, jedyna, najlepsza i niepowtarzalna. Śmiałbym się zakładać, że te „topowe” niewiele się od siebie różnią – mniej więcej ta sama chemia w produktach każdej z nich. Pozostaje Ci przetestować kilka ulubionych smaków od kilku wybranych producentów i wybrać ten, który najlepiej wejdzie na zapieku. To w sumie kluczowy aspekt – pamiętaj, że zwykle tego typu wspomagacze będziesz przyjmować w stanie przypominącym przedagonalny i bardzo, ale to bardzo chcesz, by żel nie wylądował na kierownicy. Zarówno przed, jak i po jego spożyciu.
No właśnie, zjesz za mało – przywitaj się z bombą. A co jeśli zjesz za dużo? Cóż… Oszczędzę Ci graficznego opisu potencjalnych zdarzeń. Dość powiedzieć, że wszystko, co już trafiło do przełyku pokona tę samą trasę w przeciwnym kierunku.
A ile to, w takim razie, „za dużo„? Badania sugerują, iż optymalna ilość spożytych węglowodanów (oczywiście w trakcie wzmożonego wysiłku) to 30-60 gramów na godzinę. Wynalazłem również opracowanie, które dowodzi, że przy odpowiednio sporządzonej mieszance (glukozy, fruktozy, maltodekstryny itd.) organizm jest w stanie przetworzyć do 1,7 grama na minutę. Tego limitu wolałbym raczej nie testować. 😉
Wiem natomiast, że prosi z powodzeniem przekraczają granicę 90 gramów. Na moje (nasze?) potrzeby okolice 40-60 gramów węgli na godzinę w zupełności wystarczają. Dla ułatwienia obliczeń: jeden „standardowy” żel dostarcza nam jakichś 20-40 gramów. Wpisuje się zatem idealnie w strategię „raz na 45 minut”. Ewentualny balans uzupełniają zaś cukry z izotoniku.
No właśnie, co tu pić?
Ameryki nie odkryję. Izotonik. Nie pocimy się wodą, należy więc elementy mikro- i makro- uzupełniać. Nawet wtedy, gdy jesteśmy już „przesłodzeni”. Czwarta godzina wyścigu w upale, Ty zaś żel za żelem, popite solidnymi łykami zupy z bidonu. Cofa, ale to niestety jedyne wyjście. Na wodzie daleko nie zajedziesz. To znaczy – zajedziesz, ale niekoniecznie w trakcie wyścigu. Ja na przykład, wiosną rzadko jeżdżę na izo (mniejsza intensywność – mniejsza ilość potu itd.). Lubię natomiast słodko-słone batony – w tym okresie przygotowań idealnie się one sprawdzają.
…i to pewnie na tyle z przemyśleń. Mam nadzieję, że Ci nieco pomogą w poszukiwaniach.
PS Jeśli interesuje Cię temat przedwyścigowego ładowania – pisałem już o tym tutaj.
PPS Spodobało się? Udostępnij, skomentuj lub „polub” fanpage na FB. Dziękuję.
Jako król bomby ośmielam się potwierdzić Twoje empiryczne ustalenia. 😉 Moje trzy grosze:
– easy warto jeździć bez wspomagania. Ja wiem, że „tłuszcz pali się w węglach”, ale zaobserwowałem u siebie objawy „rozleniwienia” organizmu, który na 2 godzinnym rege czekał na dostawę płynnej energii. Dzisiaj spokojnie robię 3h ze średnią intensywnością – o wodzie.
– know your poison. Przetestuj żel przed wyjazdem na ścig, w góry, czy gdzie tam jeździsz. Results do vary! 😀 Są takie co dają kopa (nie dlatego, że mają kofeinę – nie znam się, ale takie mam doświadczenia), są też takie które przygotują Ci jelito grube do kolonoskopii. Lepiej to wiedzieć zawczasu. 😉
– pij. Gdy jest gorąco trzeba w siebie lać. Obstawiam, że połowa moich zgonów byłą z odwodnienia. Po ścigu potrafię ważyć kilka kilo mniej, więc zalewam. Wolę wodę, bo rozpuszczona landryna, szczególnie ciepła, daje mi cofki. Zewsząd słyszę, że woda słaba, ale Haile Gebrselassie bił rekordy w maratonie na wodzie, a jak przeszedł na izo to już nie. 😀
Z piciem też nie wolno przesadzić jeżeli jedziemy z ustawką, które mają to do siebie, że przed startem usłyszysz „dzisiaj jedziemy na spokojnie itp.” a i tak po 40 minutach pójdzie palnik. A problem jest pełny pęcherzem. Gdy na siku puścimy koło to przynajmniej mi już nie jest dane dogonić peletonu… Według mnie bidon na godzinę wystarczy w normalnych letnich warunkach, powyżej 30C to dla mnie widocznie jest mało ponieważ łapie bombę po 3h…
Bo jak się odwadniasz to potrzebujesz hipotonika (wody), a nie izotonika i tyle. Jak jesz dobre żele, które i tak mają minerały to szybciej przyswajana woda w takich sytuacjach może być lepsza niż izo.
Czyli lać wodę od początku? Czy najpierw się odwodnić na izo i potem przejść na wodę? 😉
Mój przepis na wyścig 100-120km wygląda następująco: po 30km banan, po 50 żel. Następnie ok 70 km baton musli albo banan a 15 km przed końcem żel na dobry finał 🙂 Do picia na pierwszą połowę woda, na drugą już jakiś izotonik. Jak na razie się sprawdza.