Dziś trzy krótkie historyjki ze wspólnym mianownikiem.

Pierwsza.
Mistrzem świata wśród zawodowców został w zeszłym roku Alejandro Valverde. W komentarzach dotyczących jego zwycięstwa dało się zauważyć dwie (dość skrajne) postawy: „prawdziwy mistrz; zasłużył jak nikt” vs „hańba dla koszulki; oszust; doper”. Na naszym krajowym podwórku towarzystwo się również spolaryzowało. Były zarówno pochwały jak i małpy z brzytwami, drące się, że „Valverde nie ma prawa!”. Ano sęk w tym, że ma. „Stety czy niestety” pozostaje sprawą rozważań natury etyczno-moralnej, ale prawo to on akurat ma. Bo swoje odkiblował. I znowu: ocena surowości kary pozostaje w sferze rozważań na dziś czysto teoretycznych. Przede wszystkim zaś: czym innym jest aspekt etyczno-moralny, czym innym uwarunkowania prawne. Nader często mylimy te dwa pojęcia.

Historia druga.
Głównym aktorem tejże jest Chris Froome. Ten, który „wpadł” na salbutamolu. Dla przypomnienia: w jego organizmie wykryto przekroczenie dozwolonego poziomu tejże substancji. Czyli: nie sama substancja a raczej jej podwyższony poziom (i brak logicznego wyjaśnienia takowego stanu rzeczy) stanowią złamanie przepisów antydopingowych. To ważne. Dlaczego? Ano dlatego, że całej medialnej sagi, dyskusji, publicznego opluwania i wybielania dałoby się uniknąć. W jaki sposób? Wystarczyłoby, by wszyscy zainteresowani przestrzegali prawa. Tak po prostu. W tym konkretnym przypadku złamał bowiem prawo ktoś, kto upublicznił (a raczej: sprzedał mediom) całą sprawę. Wedle przepisów nie miała ona prawa ujrzeć światła dziennego do momentu orzeczenia sankcji za złamanie przez Froome’a przepisów antydopingowych. A tak mieliśmy medialną jatkę a potem uniewinnienie (nie mnie roztrząsać co o nim zadecydowało: prawda, pieniądze, prawnicy czy lekarze), po którym jednak niesmak pozostał. A nie powinien.

Historia trzecia.
(I najważniejsza zarazem.)
Niedawno podniosłem temat naszego bezpieczeństwa na drogach publicznych oraz faktu, iż często sami sprowadzamy na siebie nieszczęście, jadąc tuż przy prawej krawędzi jezdni (choć prawo pozwala nam na poruszanie się w znacznie większej od niej odległości). Jeśli nie czytałeś/-aś – zerknij na tekst pod tytułem Legion Samobójców. Po publikacji tego wpisu, „po drugiej stronie” podniosło się larum, zwykle oparte o argumenty z dupy wyjęte, typu: „ciekawe, czy będziesz taki mądry, jak cię TIR dojedzie”. Ano będę, bo w moim systemie większy niekoniecznie zawsze ma rację. Ale ja dziś w sumie nie o tym chciałem. Pośród argumentów kierowców były i takie, typu: „a bo wy niby tacy święci jesteście, pedalarze’ i „spierdalajcie na ścieżki”. No właśnie nie jesteśmy i spierdalać (jeśli mamy gdzie, czytaj: istnieje obok ścieżka rowerowa) powinniśmy. W podskokach. Dlaczego? O tym za moment.

Wspólny mianownik, łączący trzy powyższe powiastki już pewnie złapałeś/-aś. Stanowczo zbyt często działamy pod wpływem emocji czy też po prostu własnego widzimisię, podczas gdy jedynym właściwym sposobem reakcji jest zachowanie zgodne z literą prawa. Bez wyjątków.

Czy to oznacza, że bronię doperów (czy też potencjalnych doperów), jak sugerowałyby przypowiastki numero uno i due? Nie, skądże. Ja po prostu bronię ich „prawa do”. Prawa do obrony, złożenia wyjaśnień, prywatności, pokuty itd.

Czy przepisy antydopingowe są wystarczająco restrykcyjne? Czy kary za ich złamanie wystarczająco surowe? To zupełnie odrębne kwestie i temat do dalszych rozważań (choć raczej nie naszych a władz PolADA, WADA czy UCI).

To samo pryncypium definiuje również nasz stosunek do poruszania się po wyznaczonych ścieżkach rowerowych. Nie cena naszego roweru, wysokość stożków, miejsce zamieszkania, brak czasu, konieczność zrobienia treningu (jak zdają się sugerować co poniektórzy). My nie „możemy jeździć po ścieżkach rowerowych tylko tam, gdzie są wystarczająco równe i szerokie„. My musimy się po nich poruszać. Dlaczego? Bo tak stanowi prawo. I jeśli chcemy, by inni (kierowcy, piesi) przestrzegali go w relacji z nami i my musimy odpowiadać tym samym. A że zdarzają się buble prawne? Jasne, jak w każdej innej dziedzinie życia. To jednak oznacza, iż należy prawo zmienić a nie je łamać.

PS Grudzień to (tradycyjnie już) czas podsumowań. Od kilku już lat największym badaniem kolarskiego internetu jest ankieta odpalana przez chłopaków z portalu MTB XC. Tutaj możesz ją sobie przeklikać: http://bit.ly/AnkietaMTBXC2019

Zdjęcie: Ross Sneddon

O MNIE
Na imię mi Przemek. Jeżdżę na rowerze. W miarę często. Piszę o rowerach. Nie za często. Jakiś czas temu stworzyłem markę odzieży kolarskiej – eroe.cc oraz projekty mamOC.pl, mamNNW.pl i ServiceCourse.pl.
Rzuć okiem w wolnej chwili, zapraszam.
Znajdziesz mnie również na Facebooku, Instagramie i Twitterze , jeśli akurat tego bardzo potrzebujesz.

7 myśli na temat “Dura lex sed lex

  1. Jest też jeszcze coś takiego jak waga przewinienia. Otóż jazda ulicą a nie bublem to wykroczenie, które nas może kosztować 50 zł. To przewinienie ma tak znikomą wagę, że jednorazowe nie użycie kierunkowskazu jest droższe 4 krotnie. Już pomijam, że przekroczenie prędkości o 1km jest bodajże dwukrotnie droższe od jazdy na rowerze po ulicy. A jak negatywnie ludzie reagują na jazdę z prędkością 52 km/h w obszarze zabudowanym? Zwykłym phi? Baaa, patrząc po tym co się dzieje, to jazda do 70 w zabudowanym to zwykły standard.

    1. problem pojawi się wtedy, kiedy jadąc jezdnią (w sytuacji, gdy prawo zobowiązuje do jazdy ścieżką) zostanie się potrąconym przez pojazd, co będzie skutkowało długą rekonwalescencją, kalectwem lub śmiercią: nie dostaniesz hajsu od ubezpieczalni. No więc może 50 zł nie jest duża kwotą, ale 500.000 z polisy może zrobić różnicę.

  2. „Bo tak stanowi prawo” !!!
    Czyli z „prawem” się nie dyskutuje ?!!!
    Albo stosujesz albo je zmieniasz.
    Zasadniczo zgoda ale…..
    Dura lex to nie to samo co Stulta lex.

    Ale przecież nie o tą filozofię chodzi co w akapicie wyżej. Chodzi o to czy nam „kolarzom” na drodze wolno więcej ?
    I odpowiedź jest prosta. W imię bezpieczeństwa w s z y s t k i c h – nie, nie wolno !!!

Dodaj komentarz